sobota, 26 listopada 2011

Chorwacki - pierwsze wrażenia.

Jak juz wspominałam, postanowiłam nauczyć sie języka chorwackiego. Taki mały spontan ;) Kilka dni temu dostałam pierwsze materiały - podręcznik ićwiczenia pt. "Učimo hrvatski". Chwilowo jestem na etapie przeglądania książek, porównywania słownictwa i sprawdzania, ile z tego wszystkiego rozumiem. Kilka razy roześmiałam sie w głos (a mówią, że to czeski jest najśmiejszniejszy), ale język jako taki nawet mi się podoba.

Poza tym okazało sie, że mam ogromne szczęście! W letnim semestrze na mojej uczelni zaczyna sie kur chorwackiego! :) Bylam pewna, że zaczął sie w semestrze zimowym, a tu zonk. Super sprawa, na pewno zapiszę sie na kurs, tym bardziej, że jest to dla mnie kolejny powód, żeby nie uczyć się polskiego z panią S... Do tej pory mnie trzęsie, jak sobie przypomnę.

Mój chorwacki pracodawca jest zachwycony :) Ja też bardzo się cieszę. Znów mam jakis cel. Na razie słucham chorwackiej muzyki, klasyków jak Oliver Dragojević, a ostatnio znalazłam na YT kilka nowoczesnych zespołów, których od biedy da sie słuchać, jeśli ktoś lubi dance :) Ja co prawda nie lubię, ale jakoś w tym wypadku naprawdę nie mam problemu z tą muzyką.

Jeśli ktoś z Was ma jakieś doświadczenie w nauce tego języka, będę wdzięczna za wszystkie komentarze i ewentualne wskazówki :)

Trzymajcie się cieplutko! :)

ula

niedziela, 13 listopada 2011

Powrót do korzeni, czyli rosyjski i czeski 1 oraz... chorwacki! :)

Witam Was po długiej przerwie! Nie bardzo mialm czas pisać - praca, studia, kocioł ze zmianą kierunku (musiałam zrezygnować z semitystyki na rzecz religioznawstwa)... Któregoś dnia zajrzałam na swój blog i zobaczłam cztery kolejne osoby obserwujące moją tworczość ;) Dziękuję Wam, zmotywowaliście mnie do dalszego pisania!

Wróciłam na studia. W zasadzie powtarzam semestr. Od początku robię rosyjski i czeski. W obu językach jestem naprawdę do przodu na tle całej grupy, ma to oczywiście swoje wady i zalety. Wady: cóż, nauka cyrylicy i podstawowych słówek - nuuuuda :) Zalety? Bardziej poprawna wymowa z uwzględnieniem redukcji wszelkiego stopnia, miękkich spółgłosek, rosyjskiego twardego "l" i oczywiście utrwalenie wiadomości z zeszłego roku. Nie mogę narzekać.

Z czeskiego pamiętam naprawdę sporo, sama jestem zaskoczona ilością słów i zwrotów, które wciąż mam w głowie. I to mimo że nawet nie tknęłam czeskiego przez te ostatnie miesiące! Tutaj też co prawda trochę się nudzę, ale chwilami jest nawet dość zabawnie. Ostatnio ku uciesze dra P. recytowałam z pamięci tekty o Vaclavie Havlu i Republice Czeskiej... :)

Ostatnio mam sporo kontaktu z językiem chorwackim. Mój pracodawca jest Chorwatem i stwierdziliśmy oboje, że to głupie porozumiewać się po niemiecku :) On chce się uczyć polskiego a ja chorwackiego. Zamierzam wypożyczyć sobie materiały od koleżanki i chociaż spróbować. Wydaje mi się, że ma to ręce i nogi, ponieważ mam żywy kontakt z tym językiem, mogę się osłuchać z akcentem i wymową, która jak do tej pory wydaje mi się dość prosta. Sporo zapożyczeń z rosyjskiego lub czeskiego a także wspólnosłowiańskie wyrażenia pozwalają mi całkiem sporo zrozumieć i cieszy mnie, że nie zaczynam całkiem ood zera. Ciekawe, co z tego wyniknie :)

Na pewno będę Was informować o ewentualnych postępach :) Trzymajcie kciuki, żebym nie straciła zapału!

ula

wtorek, 12 lipca 2011

O stereotypach, różnicach kulturowych i wzajemnej niechęci słów kilka.

Poniższy tekst przedstawia mój osobisty pogląd na sprawę stereotypów oraz różnic kulturalnych w sposób skrajnie subiektywny i nie ma na celu obrazy uczuć religijnych ani poszczególnych kręgów kulturowych.

Witam Was po długiej przerwie!

Dziś postanowiłam napisać co nieco o stereotypach dotyczących różnych narodowości. Jako Polka mieszkająca w Niemczech - kraju, w którym ze względu na wysoką różnorodność kulturową i narodowościową aż roi się od stereotypów - nieraz spotkałam się z niechęcią rodowitych Niemców do Rosjan czy Turków. Na swój temat nie usłyszałam jak do tej pory nic, może poza kawałami o Polakach, którymi od czasu do czasu raczy mnie mój chłopak :) Często zastanawiałam się, ile w tym prawdy a ile zwykłego strachu przed tym, co nowe i nieznane.

Muszę się pochwalić, że sama przyjechałam tu raczej bez uprzedzeń rasowych. Zmieniło się to po kilku pierwszych wyjściach na dyskotekę czy jakąś imprezę w plenerze. W tamtych czasach często sama latałam na koncerty czy na "90er Party". Przeszło mi, kiedy kilkakrotnie zostałam w ohydny sposób zaczepiona przez tureckich osobników płci męskiej. Nie ubierałam ani nie zachowywałam się prowokacyjnie, nie miałam rewelacyjnej figury, nie zaczepiałam nikogo, a mimo wszystko non stop miałam "branie" u takich typków. Jak dziś pamiętam pewną sobotę, kiedy wracałam sama z "Fabryki" i szło za mną dwóch takich. Było ciemno, cicho i oprócz naszej trójki ani pół człowieka. Krzyczeli coś za mną (wtedy jeszcze bardzo słabo znałam niemiecki) i w pewnym momencie zaczęli biec w moją stronę. Ze strachu stanęłam jak wryta. Na szczęście wszystko skończyło się niegroźnie i ci dwaj po prostu przebiegli obok mnie. Niechęć została...

Z czasem przestałam chodzić sama na imprezy. Mimo to nadal byłam zaczepiana, zawsze w ten sam wulgarny sposób. Trudno mi teraz powiedzieć, czy zawsze byli to Turcy czy też może Arabowie albo Marokańczycy. Tak czy inaczej do dziś trzymam się z dala od wszelkiej maści muzułmanów.

Á propos muzułmanów. Często słyszę w wiadomościach, że gdzieś tam (ostatnio chyba we Francji) zakazano noszenia burek, chust i całego tego religijnego kramu. Przyznam szczerze, że mnie też przeszkadza takie ostentacyjne prezentowanie poglądów religijnych. I nie dotyczy to tylko muzułmanów. Absolutnym "no-go" są też dla mnie krzyże w urzędach i szkołach. Jestem zdania, że należy oddzielać religię od państwa i że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Poza tym z tego co wiem, wiara chrześcijańska jest tępiona w wielu karajach muzułmańskich, dlatego też nie widzę potrzeby, żebyśmy my musieli tolerować na ulicach kobiety z zasłoniętymi twarzami czy 3 tysiącami chust na głowie.

Inna sprawa to kwestia pewnego dopasowania. Jeśli jadę do Arabii Saudyjskiej na wakacje, to przy 40 stopniach ciepła nie wolno mi założyć mino spódniczki, trzymać chłopaka za rękę czy publicznie go pocałować. Naturalnie cholernie mi to przeszkadza i myślę sobie "Jakim prawem!?". W momencie, kiedy chcę się tam przeprowadzić na stałe, musze liczyć się również z innymi ograniczeniami, np. praw kobiet. I nie ma że boli. Tak już jest i koniec, nikt nie będzie dla mnie robił wyjątków.

Różnice kulturowe będą istniały zawsze. Nie wyobrażam sobie, żebym miała mieszkać w Niemczech i ani trochę nie dostosować się do panujących tu zwyczajów i zasad. Wcale nie chodzi mi o "germanizację"! Nauczyłam się ich języka, jem ich potrawy, oglądam niemiecką telewizję i czytam ich prasę. Jednocześnie słucham polskiej muzyki, jeżdżę regularnie do domu, przywożę mojemu chłopakowi polską wódkę, gotuję kapuśniak i uczę teściową polskich słówek. Nie wściekam się, że nia mam tu polskiej telewizji, że w marketach kroją mi wędlinę nie używając rękawiczek (po prostu tej wędliny nie kupuję) i że dookoła sami Niemcy. Istnieje wiele niuansów, drobnostek, które na początku strasznie mnie drażniły, ale do których przecież idzie się przywyczaić. Niemiecki porządek, bio-świry czy indeksowanie filmów, gier i komiksów. Nie podoba mi się to czy tamto, ale przecież nikt mnie nie zmusza do życia tutaj! Jeśli mi się nie podoba, w każdej chwili mogę wyjechać. Jeśli natomiast zdecydowałam się na życie tutaj, muszę się z pewnymi faktami pogodzić.

Jeśli chodzi o inne kultury czy narody, to nie zauważyłam jakichś strasznych negatywów. O nas, Polakach, krążą oczywiście różne opinie: że złodzieje, że pijacy, że przemycają. Osobiście nie spotkałam się jak do tej pory z konkretną niechęcią czy rasizmem ze względu na pochodzenie. Z tego, co zauważyłam, jesteśmy dość lubiani przez inne narody słowiańskie, szczególnie przez Rosjan. Za Ruskimi znowu nie przepadają Niemcy, bo mają opinię niewychowanych, głośnych i wiecznie pijanych. Rumuni są leniwi. Bawarczycy to w ogóle nie Niemcy i są głupi :) Holendrzy non stop wpieprzają ser. Austriacy i Francuzi to pedały. We Francji nie dogadasz się bez znajomosći francuskiego (i to - wyłączając Alzację i może kilka innych regionów absolutna prawda!).

W Polsce też nie brakuje stereotypów. Każdy stary Niemiec był w SS, wszyscy latają w skórzanych gaciach i z piórkiem w kapeluszu, ryczą do siebie "Heil Hitler!, piją piwo i zagryzają golonką :) Jeśli chodzi o przynależność do niemieckich organzacji nacjonalistycznych, to dotyczyło to ok. 20% społeczeństwa. Większość starych Niemców dziękuje Bogu za to, że nie ma już wojny i modli się, żeby ten koszmar już nigdy nie powrócił. Skórzane gacie i piórko to przede wszystkim atrybut Bawarczyków, piwsko i golonka królują na Oktoberfeście, który przez większość społeczeństwa postrzegany jest jak - nie przymierzając - festiwal disco-polo w Ostródzie ;)

Jak widzimy, ze stereotypami jest różnie, wszystko zależy od człowieka. Swoje uprzedzenie do muzułmanów (choć to zbyt ogólnie powiedziane) chcę zwalczyć studiując semitystykę. Mam nadzieję, że ucząc się języka arabskiego oraz poznając tamtejszą kulutrę zmienię nieco swoje nastawienie i stanę się bardziej ufna.

Życzę Wam spokojnego tygodnia!
ula

wtorek, 3 maja 2011

Jakie znam języki? No polski...

Czy aby na pewno?

Chęć ułatwienia sobie nauki na zagranicznym uniwersytecie skłoniła mnie do wybrania polskiego jako jednego z trzech języków, których chcę się uczyć. Stwierdziłam, że z polskim nie powinnam mieć problemów, nie robię błędów ortograficznych, składniowcyh też raczej niewiele i generalnie czułam się raczej mocna.

Pierwszy semestr przeleciał raczej spokojnie, choć przy tłumaczeniach polsko-niemieckich mieliśmy trochę problemów. W pamięci zapadł mi przykład legendy o Smoku Wawelskim. W polskim tekście było napisane, że smok miał łapy. Większość z nas przetłumaczyła to słowo jako "Pfoten". Na zajęciach okazało się jednak, że część osób użyła słowa "Klauen", co dosłownie oznacza "pazury", bo "łapy" wydały im się głupie. Bo smok nie ma łap tylko pazury. I tu zaczęła się długa dyskusja na temat tego, co ma smok :)

Ja nawet lubiłam takie sytuacje, bo można było się pośmiać i taka dyskusja wprowadzała w nasze zajęcia trochę różnorodności. Zdziwiłam się dopiero robiąc tzw. "polski IV", czyli ostatni semestr języka. Tłumaczyliśmy z niemieckiego na polski i miało być fajnie, bo łatwo. Zamiast naszej docentki dostaliśmy jednak do dyspozycji panią S., kobietę mającą co najmniej dziwny pogląd na kwestię tłumaczenia z języka obcego, wymagającą od nas tłumaczenia tekstów słowo w słowo, bez względu na to, jak idiotycznie miało to brzmieć. Szlag mnie trafiał, bo nie byłam w stanie czegoś takiego stworzyć. Dla mnie tekst ma brzmieć. Nie raz i nie dwa sama wściekałam się na gównianych tłumaczy obcojęzycznych książek. Z panią S. nie było jednak dyskusji.

R. i ja byłyśmy tam na początku jedynymi Polkami. R. odpadła juz pierwszego dnia wstając w środku zajęć, zgarniając swoje rzeczy i wychodząc z sali. Powiedziała... No dobra, nie nadaje się to do cytowania :) Stwierdziła, że nie wróci na te zajęcia, że ta baba jest nienormalna i R. nie da sobie dmuchać w kaszę.
Ja jakoś wytrzymałam do końca zajęć, chociaż też myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok, kiedy babka nie uznała mojego tlumaczenia jakiegoś tam zdania (już w tej chwili dokładnie nie pamiętam, jak brzmiało po niemiecku) i kazała mi zapisać taką perełkę: "Polska literatura stanęła między patriotycznym "obowiązkiem" a "oporem". Zapisałam po czym zapytałam, co to znaczy. Bo ja nie czaję. Po pierwsze moim zdaniem literatura jako nieożywione "coś" nie może sobie "stanąć" - to raz. Poza tym nie rozumiem znaczenia słów "obowiązek" i "opór", bo to z tekstu nie wynika, a to zdanie to sobie chyba sama wymyśliła. Rozgorzała gorąca dyskusja, w której w końcu stwierdziłam, że nie dam z siebie robić kretyna i napiszę po swojemu. A jak mi nie uzna na egzaminie, to zrobię taki wiatrak, że się zdziwi.

Inna sprawa, że te teksty były po prostu głupie. Już tydzień później znów dostaliśmy tekst, w którym tym razem "sztuka protestowała". Gwoździem do trumny okazało się zdanie "Pisarze poruszali niedozwolone treści". Użycie przeze mnie wyrażenia "pisarze zajmowali się niedozwolonymi tematami" pani S. uznała za głupie. I vice versa.

Skończyło się tym, że poszłam na skargę do docentki i powiedziałam, że albo ta baba się uspokoi albo ja tam więcej nie pójdę.

"Literatura usiłuje opisać losy ludzkiej egzystencji w sposób niezakłamany" (sic!). Napisałam "zgodny z prawdą/bez zakłamania". Źle. Za daleko od oryginalnego tekstu.

Kobieta próbowała mi tez wmówić, że forma "na przełomie lat 60-tych" jest poprawna. To ja jej mówię: ale na przełomie lat 60-tych i czego? 50-tych i 60-tych? 60-tych i 70-tych? Nie, po prostu 60-tych. No to tłumaczę jej jak chłop krowie na rowie, że przełom oznacza okres pomiędzy. Że nie może być "przełom lat 60-tych". Potrzebowała dwóch godzin, żeby przyznać mi rację.

Ja na tych zajęciach głupiałam. Nie wiedziałam już w końcu co jest poprawne, a co nie. Autentycznie zwątpiłam, jak babka opieprzyła u nas jednego Ukraińca, że przetłumaczył "Unabhängigkeit" jako "autonomia" a nie "niepodległość". Że źle, że znaczenie jest inne. Nie było.

Nawet nie chce mi się dalej opisywać, chociaż przykładów jest jeszcze mnóstwo. Jedyne, czego sie tam nauczyłam, to że nigdy nie zostanę nauczycielem języka polskiego. Zastanawiałam się nad tym przez pewien czas, ale mi przeszło. Nie jestem Miodkiem i pewnie nigdy nim nie będę, ale wydawało mi się, że jako tako funkcjonuję ze swoją znajomością języka polskiego, a tu zonk. A, jeszcze mi się przypomniało: wielka burza, którą rozpętałam mówiąc, że nie zaczyna się zdania od "ale", "bo", "dlatego". Pani S. stwierdziła, że "obcokrajowcom wolno". Ręce mi opadły, szczególnie że tydzień wcześniej przyczepiła się do mnie za zaczęcie zdania od "prawdopodobnie"(?).

W końcu stwierdziłam, że mam to gdzieś. Po co się denerwować skoro i tak nie wygram. Egzaminu w końcu nie pisałam z powodów zdrowotnych i szczerze mówiąc mam nadzieję, że nie będę już miała przyjemności pisać ich u pani S. Mimo wszystko coś tam się we mnie gotuje na samo wspomnienie :) Na razie pnę do przodu ucząc się innych języków. Do polskiego mam niestety stosunek "zakuć, zaliczyć", ale nie bardzo się tym przejmuję. To tylko głupi egzamin, a życie toczy się dalej :)

Podobnego optymizmu życzę Wam! :)
ula

niedziela, 20 marca 2011

Po co właściwie uczyć się języków?

Witam Was po bardzo długiej przerwie i - nareszcie byłam na zasłużonym urlopie!
:)

Cieszę się, że mojego bloga czyta coraz więcej osób i mam nadzieję, że liczba czytelników stale będzie się powiększać.

Dziś chciałabym poruszyć temat, który trapi mnie właściwie od momentu, w którym zaczęłam studiować języki obce: Po co właściwie ludzie uczą się / studiują języki obce? Kiedy zaczynałam studia, byłam dość poważnie stuknięta na punkcie nauki (szczególnie języków obcych), czułam głód wiedzy i starałam się dawać z siebie wszystko, mimo problemów językowych. Wielu moich przyjaciół miało podobne podejście, a nawet jeśli niektórzy z nich podchodzili do nauki nieco lżej niż ja, starali sie traktować całą sprawę dość poważnie. W końcu, do cholery, nikt nas nie zmuszał do przyjścia na tę właśnie uczelnię i studiowania tego właśnie kierunku.

Trudno opisać, jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy poszłam na pierwszy kurs językowy. Nagle usłyszałam narzekania, pretensje, utyskiwania... Robiło mi się słabo i zastanawiałam się, po co ci ludzie tu są. Oczywiście nie wymagam od nikogo, żeby uczył się danego języka tyle a tyle czasu z taką i taką częstotliwością, bo to prywatna sprawa każdego z nas... Jednak nóż mi się w kieszeni otwierał, kiedy pewna ruda panienka przychodziła na dziesiąte z kolei zajęcia i jedyne, co potrafiła powiedzieć, to: "YYyyy... Weiß ich nicht... Я не знаю". W końcu zrezygnowała. Druga z kolei rozwaliła mnie tym, że przez 3 miesiące nauki nie przeczytała poprawnie ŻADNEGO zdania z podręcznika, mimo że przez kilka pierwszych tygodni wałkowalismy alfabet, a akcenty nad wyrazami stały jak byk. I nie był to brak talentu, tylko zwykłe lenistwo. Panna generalnie uważała za bardzo zabawne, że codziennie tracimy przez nią pół godziny, czekając, aż wreszcie wymówi w miarę poprawnie trzy zdania na krzyż.

Mieliśmy w grupie również pewnego Niemca z pseudo-trzydniowym zarostem, pana Know-It-All, który wiedział absolutnie wszystko, począwszy od sytuacji politycznej na Bliskim Wschodzie, kończąc na sposobach walki z epidemią Eboli. Imię pominę, nazywajmy go po prostu panem T. Pan T. nigdy nie kupił podręcznika do nauki rosyjskiego, bo uznał, że go nie potrzebuje. Jego znajomość rosyjskiego opierała się na znajomości kilku słówek na krzyż, bez jakiegokolwiek pojęcia o gramatyce. Wpadł, kiedy doszliśmy do przypadków. Ja jestem wyrozumiały człowiek, ale jeśli ktoś nagle oświadcza, że czegoś się nie nauczy, bo z języku niemieckim to nie jest dopełniacz, tylko biernik, a Ruskie to są w ogóle głupie, bo mają inaczej, to mam ochotę spytać dość wulgarnie: "To po co tu, chłopcze, siedzisz?".

Mieliśmy w grupie również pewną Chorwatkę. Dość miła babeczka... 38 lat, dzieci. I któregoś dnia, podczas przerwy na papierosa podchodzi do mnie oświadczając: "Ty, te Ruskie to są jednak popieprzone. No który normalny naród pozamieniałby literki, tak żeby "u" to było "i" albo..." (i tu podaje mi kilka przykładów głupoty narodu i języka rosyjskiego). "Bo słuchaj Ula, ja wiem, czemu oni to tak zrobili! Oni to specjalnie, żeby nikt nie mógł od razu rozczytać ich pisma! To była obrona militarna!" Zgłupiałam i nie bardzo wiedziałam, co jej powiedzieć, zdobyłam się jedynie na którkie "aha". Babeczka zabiła mnie wyjeżdżając z tym samym tekstem do naszego wykładowcy klika godzin później...
Chorwatka generalnie miała fajne pomysły: Ciągle pytała o etymologię poszczególnych wyrazów i dlaczego pisze się "упражнение", a nie "упражниние" - bo ona by napisała inaczej. Aha, no to fajnie masz.
A czemu krzesło nazywa się po rosyjsku "стул"? "Czy oni czekali, aż Niemcy wymyślą nazwę? Nie mieli wcześniej krzeseł?". Po kilku takich numerach unikałam kobity jak ognia...

Pominę milczeniem ludzi, którzy wiecznie spóźniali się na zajęcia, wiecznie byli nieprzygotowani i generalnie całą tą naukę mieli w dupie. Jednak z drugiej strony zastanawiało mnie zawsze, po co oni tam są? Po co studiować kierunek językowy, jeśli nie ma się albo talentu albo ochoty na naukę? Albo jednego i drugiego? Po co utrudniać naukę innym? Przecież język obcy to nie coś, co należy zakuć, zaliczyć i zapomnieć! Przecież uczymy się tego dla siebie!
Chwilami było mi po prostu przykro. I huk z tym, że ja z tych zajęć nie wynosiłam dużo - na szczęście miałam troche samozaparcia i sama bawiłam się w domu z rosyjskim. Szkoda mi było wykładowcy, który w nauczanie wkładał całe serce i starał się jak mógł przybliżyć nam kulturę rosyjską i ułatwić naukę języka. Zmusić do nauki nikogo nie można, ale w końcu jesteśmy dorosłymi ludźmi (przynajmniej na papierze) i powinniśmy umieć podejmować pewne decyzje - również te związane z naszą przyszłością.

Pozdrawiam Was serdecznie i życzę dużo optymizmu w nadchodzącym tygodniu!
ula

sobota, 12 lutego 2011

O mojej walce z czeskim słów kilka.

Jak już wspomniałam z poprzednim wpisie, języka czeskiego zaczęłam się uczyć trochę dla jaj. Czeski zawsze kojarzył mi się z Krecikiem (w późniejszych latach z piwem ;)) oraz śmiesznymi tłumaczeniami polsko-czeskimi, od których aż roi się w internecie. Poza tym wydawało mi się, że nauka tego języka nie powinna byc specjalnie trudna. Jako że na uczelni miałam do wyboru jeszcze bułgarski (a bez sensu wydawała mi się jednoczesna nauka bułgarskiego i rosyjskiego) oraz serbsko-chorwacki, który na dobrą sprawę nigdy mnie nie interesował, zdecydowałam się na język naszych zachodnich sąsiadów.

Już na pierwszych zajęciach zorientowałam się, że wcale nie będzie tak fajnie, jak to sobie wyobrażałam. Pan profesor (hahaha!), koleś w wieku mojego chłopaka (na oko jakieś 35 lat), stał znudzony za pulpitem i przyglądał nam się nonszalancko ziewając. Uroczo. Kazał nam czytać jakieś śmieszne dialogi z kserówek, nie poświęcając na (choćby najogólniejsze) wprowadzenie do wymowy nawet pięciu minut. Jedyne, czego się dowiedzieliśmy na pierwszych zajęciach, to że mamy się uczyć, bo co tydzień będzie sprawdzian (pierwszy już następnego dnia) i że "ř" czyta się jak polskie "ż", co zresztą później okazało się kompletną bzdurą.

Poza tym okazało się, że we wtorki będziemy mieli 4 godziny czeskiego pod rząd (sic!). Nasze zajęcia sprowadzały się do uczenia się na pamięć kretyńskich tekstów o Republice Czeskiej ("Česká republika leží v srdci Evropy, má asi 10 milionů obyvatel...") i Václavie Havlu ("Taxikář, chemický laborant, dělník v divadle, dramaturg, dramatik, žurnalista, spisovatel, filozof, disident..."), które umiem do dziś na pamięć, bo wałkowaliśmy ten szajs na prawie każdej lekcji. Przez cały semestr czytaliśmy i mówiliśmy jak chcieliśmy, bo panu profesorowi nie chciało się nas poprawiać. Zajęcia były nudne jak flaki z olejem, nic sie nie działo. Wykładowca miał nas i te zajęcia głęboko w dupie, zresztą z wzajemnością. To, co miało być zabawą i małą odskocznią od wszystkich "poważnych" zajęć na uczelni, okazało się dla mnie katorgą. Nienawidziłam chodzić na czeski. Przeważnie zresztą nie chodziłam. Wykładowcy nawet nie chciało się nosić listy, więc niczym nie ryzykowałam. Od czasu do czasu przychodziłam tylko pisać te kretyńskie sprawdziany, bo chciałam zaliczyć semestr. W końcu z powodów zdrowotnych nie podeszłam jednak do żadnego egzaminu w tym semestrze, tak więc czeski muszę robić jeszcze raz. Już się cieszę.

Jeśli chodzi o samą naukę, to nawet nie było tak, że ja nienawidziłam czeskiego samego w sobie. Ja po prostu nie mogłam znieść tego faceta, jego arogancji, tumiwisizmu i tych ultranudnych zajęć. Czeski sam w sobie przychodził mi łatwo, miałam niezłe oceny, przeważnie coś koło 1,3, bo zawsze zapomniałam jakiegoś hačka. Na sprawdziany uczyłam się zawsze w pociągu i te pół godziny zawsze mi wystarczało. Inna sprawa, że nigdy ne robiłam nic ponadto, co było zadane. Nie to, że nie lubiłam. Po prostu nie wiedziałam, jak mam sama siebie zainteresować tym językiem. Zastanawiałam się nawet nad zmianą na chorwacki, ale w końcu się rozmyśliłam. Doszłam do wniosku, że nie dam się zniechęcić jakiemus gburowi, w końcu tu chodzi o mnie.

W tej chwili jestem na etapie słuchania czeskiej muzyki (wszystkim zainteresowanym polecam zespół Asonance - coś jak nasze SDM, do znalezienia na YT) i czytania prostych tekstów na Wikipedii.
Muzyka pomaga mi osłuchać się z melodią języka, która do tej pory była mi obca. Nauczyłam sie nareszcie poprawnie wymawiać "ř", niedługo chcę się też wziąć za ponowne przerobienie materiału z podręcznika, ot tak, żeby w przyszłości nie można mnie było na niczym zagiąć, przynajmniej, jeśli chodzi o to, co już mieliśmy.
Inna sprawa, że przestałam patrzeć na czeski z taką niechęcią. Bardzo chciałabym w końcu wyciągnąć Dirka do Czech, do Pragi i to dla mnie kolejna motywacja - chciałabym umieć dogadać się po czesku.
Poza tym, nadal uważam, że czeski jest śmieszny :) Nieraz sama wyłam ze śmiechu pod ławką, nie potrafiąc wyksztusić z siebie takich perełek, jak: "sprchuje se večer" (biorę prysznic wieczorem), "létala nad Antarktidou na rogalu" (latała nad Antarktydą na latawcu) czy "čtvrtek". "Parek w rohliku" to też autentyk. A kiedy pan profesor swoim znudzonym głosem chwalił któreś z nas mrucząc: "Výborně!", radości całej grupy nie było końca.

Jak widać, moje doświadczenia z czeskim są... różne :) Były różne wzloty i upadki. Myślę, że jeśli chodzi o nauczyciela, to ciężko byłoby mi trafić jeszcze gorzej, ale na to nie miałam akurat najmniejszego wpływu. Myślę jednak, że mimo wszystko warto nauczyć się tego języka, szczególnie, jeśli pasjonuje Was filologia lub po prostu kultura słowiańska, a niekoniecznie jesteście skłonni uczyć się rosyjskiego. Myślę, że przeciętnemu Polakowi przysporzy on o wiele mniej problemów, niż na przykład rosyjski (który w moim mniemaniu jest o wiele trudniejszy), gwarantuje za to sporą dawkę śmiechu i dobrej zabawy :)

Pozdrawiam
ula

wtorek, 8 lutego 2011

Co nie co o nauce języka rosyjskiego.

Witam ponownie :)
Tak jak obiecałam wczoraj, napiszę dziś trochę więcej o nauce języków słowiańskich. Sama podjęłam się nauki rosyjskiego (o którym zawsze marzyłam) i czeskiego (raczej dla jaj). Rosyjski wyobrażałam sobie dość łatwo. Ponieważ już przed rozpoczęciem studiów znałam cyrylicę i umiałam dość ładnie pisać, pierwsze kilka godzin zajęć przebimbałam. Schody zaczęły się dopiero po jakimś czasie.

Mianowicie okazało się, że język i wymowa rosyjska nie są tak zbliżone do wymowy polskiej, jak wydawało mi się na pierwszy rzut oka. Pomijając ruchomy akcent, który chyba większości uczących się przysparza trochę problemów, nagle dowiedziałam się o asymilacji, redukcji... I okazało się, że generalnie to ja nie mam pojęcia :)

Na szczęscie pan profesor, z którym mieliśmy zajęcia okazał się być najbardziej uroczym człowiekiem, jakiego dane mi było poznać ostatnimi laty, a przy okazji zafascynowanym językiem rosyjskim, potrafiącym zarazić swoim entuzjazmem... No coś niesamowitego. Śmiałysmy się z koleżanką, że nawet jak nam się nie chce iść na zajęcia, to trzeba, bo pan B. będzie smutny :)
Ale wracamy do tematu. Ponieważ nagrania na CD z naszego podręcznika są bardziej niż koszmarne (używamy Мост 1), nie bardzo miałam jak i gdzie nauczyć się tej poprawnej wymowy, choć tak bardzo mi na tym zależało. Zaczęłam więc po prostu czytać na głos, starając się przestrzegać wszystkich reguł, jakich do tej pory się nauczyłam. Latałam ze słuchawkami na uszach i non stop słuchałam rosyjskiej muzyki, po to, żeby osłuchać się z melodią języka, z jego brzmieniem. Z czasem coraz więcej rozumiałam, podśpiewywalam sobie razem z zespołem. Złapałam książkę z lat 80 "Русский язык в упражнкниях " i zaczęłam robić wszystkie ćwiczenia po kolei, bez względu na to, czy miałam już dany materiał w jednym palcu, czy dopiero go przerabialiśmy. Chodziło mi o to, żeby wyryć to sobie w głowie, żeby niczego nie zapomnieć. Ćwiczenia te robię zresztą do dziś (w książce jest ich pewnie z 1000, a ja studiuję raptem jeden semestr) i szczerze mówiąc bardzo mnie to odpręża. Poza tym korzystam z zestawu "Русский язык но-новому" W. Gorczycy i Barbary Lipskiej (podręcznik i ćwiczenia). Jest tam sporo czytanek, dialogów, słowniczek i myślę, że to niezła pozycja dla kogoś zaczynającego swą przygodę z językiem rosyjskim.
Kolejny podręcznik, który posiadam (a o którym, głupia krowa, zapomniałam!), to "Rosyjski Нет проблем" wydawnictwa SuperMemo. Baaaardzo fajna książka, mnóstwo dialogów, ćwiczeń, czytanek, gramatyki (której moim zdaniem jest nawet troszkę za dużo). Jeden mankament - brak akcentów nad poszczególnymi wyrazami. Do podręcznika dołączona jest co prawda płyta mp3 z nagranymi dialogami i niektórymi słowami (nie jestem w stanie powiedzieć, ile procent tesktu znajduje się na tych nagraniach, bo rzadko ich używam), jednak drażni mnie brak tych kreseczek.

Jeśli chodzi o podręczniki, z których naprawdę korzystam, to na razie chyba wszystko. Poza tym, jak już wspomniałam, słucham mnóstwo rosyjskiej muzyki. Z całego serca polecam grupę Любэ, mój ukochany rosyjski zespół (nagrania można znależć na YT). Ostatnio odkryłam również zespół ДДТ (link do jednego z lepszych nagrań: http://www.youtube.com/watch?v=L4_LCUhO7Yw).
Staram się też słuchać rosyjskiego radio. Wczoraj wyłapałam jakąś fajną stację, na której leciały Metallica i jakieś kapele drące koty, poza tym było dwóch DJów, a nocą jakiś program publicystyczny. Nagrałam to sobie (przez Winampa) i dziś wieczorem mam zamiar sobie posłuchać. To, ile z tego zrozumiem, nie jest w tej chwili ważne. Chcę się po prostu osłuchać, a jeśli znajdę jakąś stację nadającą prostsze programy, na pewno się przesiądę. Choć nie powiem, muzykę puszczali niezłą :)

Kolejny, moim zdaniem bardzo dobry sposób na naukę języka, to czytanie prostych tekstów, takich jak bajki czy legendy. Na samym początku, kiedy nasze słownictwo jest bardzo ubogie, nie powinniśmy brac się za cięższy kaliber. Nie sądzę, żeby komuś uśmiechało się ślęczenie z nosem w słowniku - przyjemności z tego żadnej. Im więcej słowek znamy, tym więcej tekstów możemy zrozumieć i stopniowo przesiadamy się na coraz trudniejszą literaturę.

A jeśli chodzi o samą naukę słówek... No cóż, trudno tego uniknąć. Polecam program do robienia komputerowych fiszek ANKI. Więcej na ten temat możecie przeczytać na (rewelacyjnym) blogu Karola Cyprowskiego - podaję link bezpośrednio do artykułu o Anki: http://swiatjezykow.blogspot.com/2010/08/rewelacyjny-program-do-nauki-sowek-anki.html. Bardzo fajna sprawa, pozwala uniknąć kartonowych fiszek, które później bezsensownie walają się po domu...

Ja tymczasem życzę Wam miłej lektury i lecę wziąć się nareszcie za swój rosyjski. Dziś czeka mnie jeszcze powtórka z Anki, trochę ćwiczeń, czytanie. Poza tym kilka testów z angielskiego i próba nauki jakiejś czeskiej piosenki :) Á propos czeskiego - będzie w następnym wpisie!
Trzymajcie się cieplutko i co napisania!
ula

poniedziałek, 7 lutego 2011

Zaczynamy?

Cześć! Mam na imię Ula i uwielbiam języki obce. Jestem studentką pierwszego roku slawistyki i semitystyki. Obecnie uczę się rosyjskiego i czeskiego, szlifuję swój angielski (jestem mniej-więcej na poziomie upper-intermediate) i niemiecki, którym (jako że na stałe mieszkam w Niemczech), posługuję się na codzień. Poza tym zaczynam swoją przygodę z arabskim. Jako że na uczelni mogę go studiować dopiero od października, postanowiłam zebrać trochę informacji o samym języku i nauczyć się alfabetu (pisma i podstaw czytania).

Marzę o tym, żeby władać dobrze co najmniej 10 językami obcymi. Nie chodzi mi tu o umiejętność wydukania kilku zdań, ale znajomości zarówno języka pisanego jak i mówionego na jak najwyższym poziomie. Nie zamierzam zdawać żadnych dziwnych testów (mam niemiecki DSH 3, który musiałam zdać, żeby dostać się na studia i poza tym jednym razem nigdy do niczego mi się to nie przydało), uczę się bardziej dla siebie.

Do stworzenia tego bloga zainspirowali mnie ludzie, którzy takie internetowe dzienniki lingwistyczne prowadzą już od dawna, jak również chęć zmotywowania samej siebie. Teoretycznie mam czas, ochotę i zapał, mimo wszystko nie zawsze znajduję czas na porządne przestudiowanie materiału, który na na dany dzień wybrałam.

Języków uczę się od dawien dawna, z różnymi efektami. Niemieckiego, którym na dzień dzisiejszy władam najlepiej, przez całe życie nienawidziłam. Uczyłam się go przez ponad 10 lat w różnych szkołach (od podstawówki, przez gimnazjum, na liceum kończąc) i w momencie przyjazdu do Niemiec przed prawie 4 laty, raptem potrafiłam się przedstawić. Bałam się mówić po niemiecku, nie lubiłam tego, barkowało mi słówek i jakiegokolwiek pojęcia o gramatyce. Po ok. roku komunikowania się tylko i wyłącznie po angielsku zaczęłam powoli przestawiać się na niemiecki. Dziś mówię po niemiecku płynnie, jestem w stanie czytać ksiązki, gazety, oglądać filmy (i kabarety :)) bez napisów, załatwić wszystko, co chcę, rozmawiać na naukowe tematy, prowadzic dyskusje. Mimo że mój niemiecki na pewno nie jest pozbawiony błędów, jestem bardzo zadowolona z poziomu, do jakiego do tej pory doszłam i staram się ciągle go polepszać.

Jeśli chodzi o angielski, to możliwość nauki tego języka miałam dopiero od 12. roku życia. Uwielbiałam angielski, bardzo szybko nadrobiłam zaległości i całkiem nieźle radziłam sobie z nim w szkole. Uczyłam się głównie z tekstów piosenek (proszę się nie śmiać) Bon Jovi, na których punkcie miałam w tamtych czasach osbesję :) Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, angielski znałam w końcu naprawe nieźle, potrafiłam też bez problemu się dogadać. Bardzo przydało mi się to w Niemczech - bez dobrej znajomości angielskiego byłabym tu stracona.
Niestety ze względu na to, że od kilku lat używam wyłącznie niemieckiego, mój angielski jest w znacznie gorszym stanie niż zaraz po maturze. Ostatnio zmuszam się trochę do różnego rodzaju powtórek, bo moje nastawienie względem tego języka bardzo sie zmieniło. Angielski mnie nudzi, drażni... Przydaje się co prawda w internecie etc., ale poza tym nie bardzo lubię się nim posługiwać. Nie cierpię czytać książek po angielsku - nie dlatego, że mam problemy ze zrozumieniem, ale dlatego, że brakuje mi jakiejś magii. Nawet Harry'ego Pottera, którego generalnie uwielbiam, nie byłam w stanie strawić w oryginalnej wersji językowej. Z niemieckim tego problemu nie mam.

Uff, miał być wstęp, a wyszła całkiem poważna notka ;) Na temat innych języków wypowiem się w kolejnym wpisie.
Pozdrawiam Was serdecznie, życzę miłej lektury i sukcesów w nauce!
ula

Z pamiętnika poliglotki

Od mojego ostatniego wpisu minęło 7 lat. To sporo czasu i oczywiście wiele się od tego czasu zmieniło (choć nie wszystko). Nadal interesuję ...